o szerokim <br>rondzie, biegnie ulicą świętego <br>Jana. Nie wypowiedziane wcześniej <br>przychodzą pełne wstydu słowa, <br>słowo tak, słowo nie, wyraz pogardy, <br>logiczna racja; zjawia się wreszcie, <br>zdyszana jak sprinter, zwycięska <br>konwersacja. Razem z nią idą <br>cienie, chimery, nie wypłacone sny, <br>pierwszy pocałunek z wielką <br>cyfrą 1 przecinającą niebo, <br>szkolny bal, śmieszne melodie, <br>You are my destiny, i rzeczywiście, <br>to co się stało, łudząco przypomina <br>przeznaczenie, te same oczy, taki <br>sam nos, tylko zupełnie inne <br>znaczenie. Ulicą ciągną pochody <br>pod coraz to inną flagą, <br>w mieszkaniach mężowie mordują <br>młodość swych żon; na schodach, <br>w półmroku, wśród półotwartych <br>okien, przeciągów, połowicznych <br>poręczy, na półpiętrach