się jak proszalny dziad, który nie wyjdzie, dopóki nie dostanie datku. Przejechał niemiecki patrol na motocyklu, środkiem ulicy, rozpylając podgrzany, słodkomdły fetor benzyny, oliwy i smaru do konserwacji broni. Śnieg jednocześnie skrzypiał, skwierczał, trzeszczał i szeleścił. Z ust sączyła się gęsta para, wianuszkami, nitkami, kłębami. Czuło się po niedzielnemu sztywne, mocne powietrze, przetkane igliwiem i dymem. Ciemniało, ale nadzwyczajnie, nie szarzało, granatowiało równo. U wylotu uliczki błysk, zapałka albo latarka? Nie sposób rozeznać. Jassmont chwycił rękę Róży. Z tego niewiadomego wynurzył się obciążony choinką człowiek. Tupnął wojłokami tuż przy nich, jakby się chwalił. Pozdrowił i przygięty wszedł w półotwartą furteczkę przy