zima białoruska z dalekiej witebszczyzny. Zima wczesnych zmierzchów, śnieżnych zawieruch, sanny, rozbrzmiewającej janczarami i pokrzykiwaniem woźniców, wiatru, tego mrożącego nosy i uszy przechodniów i tego, którym podszyty był szynel uczniowski mojego ojca wracającego do domu z IV Gimnazjum Męskiego na dzisiejszej ulicy Traugutta, a wtedy chyba Berga, by po zjedzonym na chybcika posiłku pędzić na korepetycje. Zima zmęczonego już bardzo życiem, zesłaniem i niedostatkiem dziadka, z trudem walczącego o byt licznej rodziny, utrzymanie siedmiorga dzieci z pensji książęcego urzędnika, w czym dopomaga mu, jak może, dzielna żona. Teraz, kiedy o niej piszę, widzę jej drobną postać, jak sunie w jakimś półkożuszku, z