wąwozu. Posuwał się jakiś czas okrakiem, jak na koniu, potem grzęda stała się szersza i mniej stroma, tak że mógł już nią schodzić, nie bez trudu, nie bez pomocy rąk, ale zaledwie zdawał sobie sprawę z kolejnych postępów owego długiego zejścia, ponieważ uwagę miał całą podzieloną, zwróconą na obie strony naraz; niekiedy musiał przechodzić tak blisko rojących się krzaków, że ich pędzliste druciki szorowały o fałdy kombinezonu. Ani razu jednak przepływające górą smużki, grające w świetle iskrami, nie zbliżyły się do niego. Kiedy stanął wreszcie na osypisku, ledwo kilkaset kroków od dna bielejącego suchymi jak kości otoczakami, dochodziła dwunasta. Był już