żegnając się więcej niż chłodno, opuścili dwór. Szli rządkiem, garbaci od plecaków i worków przytroczonych do ramion, dróżką między białymi, skostniałymi mrozem krzewami, do granic parku. Nie pytano ich o wybrany kierunek drogi. Tylko jedna pani Ina długo stała przy oknie. W pokoju wisiało jeszcze echo ostatniego zdania Józika, że nie omieszka powiadomić o stanowisku Surmy pana Borowskiego.<br>Lotnicy zjawili się nagle. Zrobiło się tłoczno w domu i na podjeździe. Zmiażdżone kołami chochoły opatulonych troskliwie na zimę róż, rozwłóczona słoma. Mimo woli przypomniały się Marcie znamienne słowa, czyjeż to, chyba Słowackiego? A jednak szkoda róż. Zawsze szkoda, także w czasie wojny, tyle