motyli, dostrzegał w plamie słońca wpadającej przez szybę dłonie Margit leżące tak blisko, że z trudem powstrzymywał się, by nie zdjąć ręki z kierownicy i nie pogłaskać. Na starym trakcie musiał zwolnić, auto grzęzło między tongami, które nie chciały ustąpić, choć skowyt sygnału niepokoił poganiaczy. Podnosili się, oglądali bezradnie, ale nie mieli dokąd zjechać, więc znowu kulili się, przysiadając na grubym dyszlu między zadami powolnych długorogich wołów. Do wnętrza auta zalatywał odór spracowanych bydląt, mierzwy i cierpkiego dymu, który snuł się z ognisk palonych przed lepiankami.<br>Dalej zaczynały się prawdziwe domy, trzy- a nawet czteropiętrowe, i rosło kilka drzew, które mimo