pracy i tego siebie wbitego we włoskie garnitury, z ciężkim szwajcarskim zegarkiem na przegubie przecież nie traktuję serio, bo mam w zanadrzu strzępy wyobrażeń o tym, co zrobię, gdy wreszcie wyzwolę swoje prawdziwe "ja". Tylko że te wizje wciąż blakną i blakną, a chwila wielkiego spełnienia jakoś, kurwa, odpływa w niebyt.<br>Nie wiem, w jakim filmie gram. Czy to przedłużająca się końcówka dramatu, gdy po wielu perypetiach, przełomach, zwrotach akcji następuje sielanka: na twarzach pokazywanych w lekkim zwolnieniu wschodzi uśmiech, widzowie wzruszeni przeżywają swoje katharsis... Ale te napisy końcowe, po "Solidarności", po ohydzie stanu wojennego, po biedzie rozpadającej się, gnijącej komuny