ojciec jednego z uczniów, człowiek niemłody, z piękną przeszłością wojenną. Usiadł i płakał. Matematyczka, nieudolna, fatalna, głupia niszczyła mu syna. Wezwała ojca do szkoły, kazała mu na siebie czekać trzy godziny, wreszcie wyszła do niego na korytarz i powiedziała: - Mam dla pana minutę czasu. Pański syn jest beznadziejny, nic z niego nie będzie. Nawet nie zdążył ust otworzyć, już jej nie było. Spytałem: czemu pan jej nie zdzielił, do licha? Bo się bałem o syna - powiedział przecież pan, dyrektorze, też nie ma wpływu na to, żeby ona przestała pracować w szkole. I miał zupełną rację. Sprawa jest w tym punkcie beznadziejna. Szkoła niby