przywiózł. Za oknem padał deszcz. Izba była rumowiskiem przedmiotów niezbędnych do życia. Puste puszki, suche bochenki, dziurawe gumowce, próżne butelki, brud i wolność zawsze się splatają. Kościejny rozmawiał ze sobą i śpiewał pieśni, których nikt nie słyszał. Osuwał się na łóżko i wracający o zmierzchu mężczyźni natykali się na jego nieruchome spojrzenie, którym obejmował wszystkich i nikogo. Trzeciego dnia wstawał. Zaprzęgał konie i ruszał w górę przez podmokłe polany na grzbiet Uhrynia, gdzie stosy pociętego drewna przypominały ruiny fortyfikacji, długie, nadgryzione oblężeniem mury. Pracował do wieczora, do chwili, gdy ani bat, ani kij nie potrafiły dodać zwierzętom sił. Ta praca składała