Zjednoczonych.<br>Bluesowi puryści tytuł "króla śpiewaków bluesa z delty" zapewne prędzej przyznaliby Charleyowi Pattonowi, Tommy'ernu Johnsonowi lub Skipowi Jamesowi, ale to Johnson, według słów cenionego brytyjskiego krytyka Charlesa Shaara Murraya, "stał się ucieleśnieniem wszystkiego, co przeraża w udręczonej spiekotą, płaskiej krainie delty Missisipi; głosem chłodnego wiatru szumiącego w konarach drzew, niewytłumaczalnym czymś, co szeleści w krzakach, kiedy wydaje ci się, że jesteś sam".<br>Świat, o którym śpiewał Johnson, nie był przytulny i szczęśliwy. Bohater jego piosenek nie umiał znaleźć sobie stałego miejsca, przeżywał paranoje, miał kłopoty z kobietami i dręczył go paniczny strach przed egzystencjalnymi problemami. Jednocześnie język, jakim opowiadał te