restauracji, Roszkowie już niecierpliwie przebierali nogami. Sala była prawie pusta, ale kelner zlustrował nas spojrzeniem i zabronił siadania przy kominku.<br>- Zarezerwowane - wyjaśnił, choć na stole nie było żadnej karteczki. Następnie zniknął i pojawił się dopiero po dziesięciu minutach z menu. Stał nad nami, dopóki czegoś nie zamówiliśmy. Ceny nie były niskie. Prawdę mówiąc, można było sądzić, że jesteśmy w Planet Hollywood, a w kuchni krząta się któryś z właścicieli: Arnie Schwarzenegger albo Bruce Willis. Ale raz się żyje!<br>Nasz wybór był imponujący - Roszko, upewniwszy się, że sami zapłacimy za kolację, zamówił kurczaka po burgundzku, najlepsza z żon wzięła kotleciki jagnięce w