trzeba było po prostu słuchać. Pamiętam zimowe popołudnie. Była straszna ślizgawica, wiał mroźny wiatr. Przyjechaliśmy właśnie pociągiem do Jastrzębia. Szliśmy (wówczas - bo wtedy ciągle zmieniały się mody) torami, a potem schodziliśmy ze stromego, wysokiego nasypu<br> <page nr=129><br> na ulicę. No - naprawdę było bardzo ślisko. Raz on się przewracał, raz ja. W końcu ogarnął nas jakiś szaleńczy śmiech. Śmialiśmy się, padaliśmy i wstawaliśmy, wzajemnie się podtrzymując, i znowu padaliśmy, śmiejąc się do rozpuku, do łez. Sytuacja stawała się jakaś absurdalna i beznadziejna - nie można było przestać, nie można było nie padać, nie można się było posuwać do przodu... no może to ustawiczne padanie posuwało