że zmroził mnie swoją zimną skamieniałością, zawstydził i chyłkiem, cichcem i tchórzliwie czmychnąłem <page nr=199> od niego, niby owe dwa trapiące mnie cienie, w aleję drzewiastą i ciemną. Teraz już tylko trzeba iść prosto, a dojdę do granicy. Domy zaczęły się przerzedzać, rozciągały się ściany drzew, znów ktoś mnie minął, jakiś otyły pijak uchylił grzecznie melonika i zatrzymał się, może chciał zaproponować wspólny spacer. Gdy popatrzał w moje oczy, nie wiem, co mógł w nich wyczytać, ale roztworzył usta i wyraźny przestrach odmalował się na jego twarzy, odwrócił się i odszedł szybko, mrucząc coś niewyraźnie pod nosem, a zdawało mi się nawet, że