zielonoczarne świerki, potem na sam budynek, duży, bezduszny, niczym koszary. Dalej na kamienny zegar słoneczny. Na wygódkę z trwale słodkawym zapaszkiem i milczącymi drzwiczkami na skórze. Budyneczek rudawooliwkowy, a sama plebania chłodnoszara, znowu coś szarego. Przez komin przedzierał się błękitnawy dym.<br>- Ma pan jakieś plany? - W głosie księdza Jassmont odkrył piskliwą nutę wiejskich skrzypiec.<br>Zatrzymali się, ksiądz był rzeczywiście niski, stali blisko siebie. Jassmont zacisnął dłonie w mocny splot. <br>- Mogę umrzeć, choćby na raka - odpowiedział i wcale nie czuł żalu, że dokucza księdzu.<br>- To potem, a co dziś, teraz?<br>- Dziś, co na dziś. Muszę się napić wódki - odpowiedział i to była