się zanurzą,<br>Gdy zdarte i przemokłe jak niepotrzebny łach<br>Całują wiekuiście dna zamyślony piach.<br><br>Jestem ostatnim tchnieniem zachodzącego słońca,<br>Które codziennie kona i kona tak bez końca,<br>I oczom się wydaje, gdy na przyziemiu tkwi,<br>Czerwonym napomknieniem o mej zakrzepłej krwi.<br><br>Jestem przydrożną męką, kurzawą znojnej perci,<br>W stu bytach pogrążonym żebrakiem jednej śmierci,<br>Gdy zasłuchany w świata niepowściągliwy zew,<br>Konam na przekór sobie i żyję Bogu wbrew.<br><br>I jeno grób gościnny krzyk moich ust oniemia,<br>Bo wiem, że nikt nie będzie kochał mnie tak jak ziemia,<br>Co zawsze woła, nęci i wciąga mnie w swój cień,<br>I czeka na mój