musimy sprawdzić. Więc poszli, a ja za nimi. Krzyk narastał, wibrował i mógłbym przysiąc, że słyszę wołanie o ratunek, ale artykułowany dźwięk powstał tylko w mojej wyobraźni, bo to skowyczał pies. Gdy podeszliśmy, leżał na boku, niewielki, rudy, podobny trochę do lisa, a z jego brzucha, jak w makabrycznym pastiszu porodu, wypływały na śnieg wnętrzności.<br>Dwa wilczury, które dzieła dokonały, niby bestie z ballady Schillera, dysząc legły na stronie, a ja byłem bliski płaczu, histerii i wymiotów, i chyba powstrzymało mnie tylko jakieś ogólne otępienie, którego doznałem.<br>Orłowski zbliżył się, ale tylko do granicy, którą wyznaczyła na śniegu krew, jakby nie