siada, traci dynamikę i wyrazistość, a finał z trąbą jerychońską i drabiną do nieba, na którą wejść może jedynie niewinne dziecię, jest obrazkiem z innej, nieco żenującej bajki. Skąd jednak brać metafizykę, gorycz, autoironię w widowisku od początku do końca wciśniętym w poczciwe ramki kabaretowej rewii?<br><br>Tu tkwi nieszczęście całego przedsięwzięcia; nie w zmasakrowaniu tekstu i nie w wołającym o pomstę do nieba aktorstwie (czy reżyserowi obdarzonemu tak dobrym słuchem doprawdy nie przeszkadza nieustanne mylenie słów, rymów i rytmów na scenie?). "Weselu" w Szczecinie odebrano siłę wstrząsu, trzeźwiącą moc, napięcie - i wszystko konsekwentnie zastąpiono doraźną satyrą. Owszem, efektowną i niezłą w