z bezwstydnych, wyuzdanych snów, stawaliśmy przy oknie na pierwszym piętrze i pod adresem Bogu ducha winnych kobiet, stojących w kolejce do przyjmującego naprzeciwko lekarza, rzucaliśmy, ukryci za firankami, plugawe słowa, których zdążyliśmy się już tu nauczyć, i powtarzaliśmy je z upodobaniem, rozzłoszczeni na siebie wyzywaliśmy się nie ze swojska od psubratów, lecz od psich synów (pedarsag), choć znaliśmy też dosadniejsze słowa i soczystsze przekleństwa (kiram to kos-e chare!), ale niepoddające się tak łatwo miejscowe niewiasty na nasze:<br>- Chanum, kos bede!<br>odpowiadały rezolutnie, byśmy poprosili o względy oślicę, lecz i ona nam pewnie odmówi...<br>a więc raz jeszcze, upokorzonym boleśnie, na