brzegu, w ostatnim rzędzie. <br>Wejście proboszcza z ministrantami wzruszyło go, jak czarna muszka maturalna na dnie szuflady po latach. Mszę zaczęły akordy fisharmonii, podszywającej się całkiem nieźle pod organy. "To tam, przy wejściu do zakrystii". Zobaczył instrument, a za nim chór dziecięcy. Małe w pierwszym rzędzie, dryblasy za nimi. Z pyszczków otwartych na okrągło wzniosła się naraz pieśń o dobrym Bogu, poniżanym i torturowanym. Nie rozumiał słów, ale czuł jakiś smutek bosy, zaskakujący w buziach nieletnich grzeszników. "Siedzę w teatrze. Nie modlę się, chociażem katolik. Obserwuję zjawisko. Już nie potrafię duszy oderwać od ziemi, ani nawet znaleźć dla niej miejsca w