wielki i koślawy, który i jemu dawał schronienie, patrzył na mężczyzn odświętnych i rozkoszujących się lenistwem, patrzył na obłoki lekkie jak dmuchawiec. Palił statecznie bankrutkę skręconą z tęgiej samosiejki. Pozwalając sobie na luksus abstrakcyjnego myślenia, zastanawiał się nad niesprawiedliwością natury: kiedy dolina pogrążyła się już w nocnym mroku, Górne Młyny, pyszne i dostatnie, cieszyły się jeszcze w pełni słońcem, zadymionym już co prawda i czerwonym, lecz jednak grzejącym. Drewniana wieża kościelna, widoczna ponad lasem, jaśniała burym ciepłym światłem. Na stromym zboczu pojawiły się jakieś figurki, zniekształcone dziwnie i jak gdyby popędzane dźwiękiem dzwonu staczającym się do lasu. Podobne były baptystom przychodzącym