tego tworu na własność, pobudzania go wielokrotnie, rozpoczynania wciąż od początku, szlifowania i polerowania, znajdowania sensu pauz, w których cisza dopowiadała potwierdzenie piękna. Czas młodości potrzebował upajać się tą muzyką jak górskim powietrzem. Nic wówczas nie było niemożliwe. Trafiały się dnie, kiedy to instrument wspinał się na wyżyny dźwięku, pudło rezonowało ekstatycznie, struny nie brzęczały, kołki się nie luzowały, a wszyscy domownicy byli gdzieś w pracy czy w ogrodzie, i nawet kuchnia nie buchała bigosem ani skwarkami. Bywało, że wracali słysząc niosące się po opłotkach moje grzmocenie wyjątków z Etiudy Rewolucyjnej, której przecież nigdy nie udało mi się skleić z tych