szybkością, przenikały przez szyby, ściany, podłogę, czasem zatrzymywały się w plamie światła, które wpadało z holu przez oszklone drzwi. W kącie sali zalegał znacznie większy cień. Groźniejszy pomruk dochodził od strony biurka, za którym zasiadała nasza pani. Przez chwilę w półcieniu się kotłowało, wzbijały się kłęby kurzu i wirowały jak roje owocówek nad koszykiem pełnym zgniłych gruszek. Cofałem się w kierunku okna, usiłując robić to jak najciszej; w świetle, które wpadało z holu, widziałem jedno z tych przerażających stworzeń. Nie poruszało się. Po chwili coś znacznie większego zaciągnęło je do ciemnego kąta sali. Usłyszałem chrzęst pękającego chitynowego pancerza, rozpryskujących się jak