pensjonatu, a nie, na przykład, z jakiegoś baru. Pewnie jednak dlatego waham się, że w tym odwiezieniu na miejsce wyczuwam ostentację. Toteż kiedy Maliński pyta, gdzie chcę wysiąść, odpowiadam, że koło Kwirynału. Schodzimy na dół, granatowy fiacik przed bramą, koło którego przechodziłem parokrotnie, okazuje się własnością Malińskiego. Wsiadam. Czarny jak sadza buldożek, który już na schodach przestał na mnie warczeć, teraz przyjaźnie rozmieszcza mi się na kolanach. Ruszamy. Maliński wiezie mnie inną drogą niż filobus, piękniejszą. Zdaje się, że nie ze względu na zabytki, bo kiedy go raz i drugi pytam o jakieś wspaniałości, nie wie, co to, a tylko ze