uśmiechnięty, jakby usłyszał dobry dowcip. Przez dwadzieścia lat, od czasu tamtej operacji, nie widzieli go takiego radosnego. Dopiero po śmierci.<br>Tego dnia spełniło się więc marzenie ojca. Nerwowo przemierzał pomarańczową salkę, wymachiwał ręką, jakby za chwilę miał odlecieć stąd do ciepłych krajów, podchodził do zaciemnionego okna, które wychodziło na tylną ścianę kościoła Świętego Antoniego, i podniecony demonstrował, jak mnie będzie pozdrawiał. Po chwili jednak markotniał, martwił się, żebym nie pomylił okna z innymi w tym samym rzędzie.<br>Wydawało się, że okno - mały, dla nas w gruncie rzeczy nieistotny szczegół - przesądzało o radości ojca, jakby tu nie chodziło o samo wyzdrowienie, tylko