wepchnąłem do kosza na śmieci swój francuski jasnozielonkawy płaszcz wojskowy, pamiętający bitwę pod Verdun, którym tylko jeden jedyny raz przykryłem ramiona, wysiadając z autobusu, by uchronić się przed rzęsistym deszczem, bo plecaki zastąpiły nasze tobołki, i całą trójką poszliśmy do kantyny na śniadanie,<br>ho, ho, ho, cóż to było za śniadanie!, przed długą podróżą autobusem chciano nas nakarmić jakby na zapas, a więc dostaliśmy świeże pieczywo i grzanki, i masło, i szynkę mieloną, po sporym plastrze, jajka sadzone na boczku, dżem pomarańczowy, cudownie gorzki w smaku, z pasemkami skórki, miód (niestety sztuczny) i pomarańcze, granaty i figi, nie pochłonąłby tego wszystkiego