do<br>bramy, gdzie z wykrzywionej rurki tryskał dychawiczny, gazowy płomień.<br>Portier spojrzał na niego z pogardą, wykrzywiając ironicznie gębę pod<br>adresem ręcznika na głowie:<br> - To ci dopiero maharadża, phy!<br> Porfirion rwał naprzód jak rumaki Neptuna, wpadał na przechodniów,<br>tratował małe dzieci; krew mu się puściła nosem.<br> Wreszcie po kwadransie biegu spadł jak meteor w zaułek, przylegający<br>do placu Kuglarzy. Ukrył się w bramie jakiegoś domu, gdzie leżało pełno<br>porozrzucanych skorup od jaj, i zaczął się uspokajać metodycznie; ale<br>na próżno: ciągle, uparcie właziło mu w oczy sto pięćdziesiąt czarnych<br>trykotów.<br><br><br> <br> Po wyjściu na ulicę dostał konwulsji, zbliżała się albowiem pora<br>noktambulicznego