takiego miejsca, że wreszcie uśmiech pojawił<br>się na jego twarzy, to ich jeszcze czochrał, obszarpywał ubrania na<br>nich, przesuwał tych do tyłu, tych do przodu, zamieniał tych na tych,<br>tym kazał kucnąć, tamtym ścieśnić się, innym się wyciągnąć, a innym do<br>ziemi przypłaszczyć. Albo którejś z córek czy synowych pierś spod<br>bluzki wydostać i udawać, że niby to karmi zawiniętego w chustkę na<br>ręku bachora. Bo choć było bachorów u Madejów bez liku, to przeważnie<br>wszystko już podrosłe. A jeszcze ich nieraz sklął, że niemrawo się<br>ruszają i nie odgadują jego myśli.<br> Trzeba jednak przyznać, że i sam się nie oszczędzał