szalałem; tego rodzaju imprezy co najmniej nudziły mnie, o ile nie męczyły. Tym razem perspektywę pogarszało to jeszcze, że moje stosunki z klasą, czy, ściślej mówiąc, z grupą, z którą niegdyś trzymałem, pozostawały chłodne i nic nie zapowiadało, by miały nagle wrócić do dawnej komitywy. Stwarzało to zagrożenie, że będę sterczał sam, nie wiedząc, co z sobą począć, z nieprzyjemnym uczuciem bezsensu i odrzucenia. Jeśli więc jednak szedłem, to po trosze z inercji - bo "wszyscy szli", bo "się szło" - a w pewnym stopniu z przekory, z masochistycznej chęci udowodnienia sobie, że jestem wyobcowany, niezdolny do normalności, skazany na samotność.<br>Co się