której i tak nie było zbyt dużo, prawie wszystkie pieniądze i nawet nie czekając na powrót z trasy męża, kazała się szwagrowi wieźć do szpitala w Warszawie.<br>Mogła pójść do swojego rejonowego w K., ale wolała przejechać te 40 kilometrów, żeby - jak mówiła - <q>"żaden patałach nie zostawił w brzuchu jakiejś szmaty, albo i nożyczek"</>. To wcale nie oznaczało, że w K. lekarze byli gorsi, zaś w Warszawie zatrudniano same wzory sztuki lekarskiej. Ot, po prostu, stare jak świat ludzkie gadanie, jak widać silniejsze od realiów i zdrowego rozsądku. Dlatego lekarz rejonowy w K., nota bene znajomy pani Danuty W., nie zdziwił