dawał znaku życia. Zapadł się głęboko i czekał odpowiedniej chwili. Lecz co miało być odpowiednią chwilą? Dwie możliwości: jeśli Północny żył w urojeniu Zygmunta, trzeba było czekać na kolejny atak nasilającej się choroby, która, utajona i nie do wykrycia, rozwijała się przez dwadzieścia parę lat, pasożytowała na jego życiu, by teraz ujawnić się w stadium nieuleczalności. Jeśli natomiast Północny istniał realnie, należało uważnie śledzić wypadki i uzbroić się w cierpliwość.<br>Droga do pracy zajmowała mu piętnaście minut, a że dochodziła szósta, przyspieszył kroku. Rozświergolenie ptaków ustawało, za to intensywniała zieleń drzew i huk narastał miejski, codzienny. Zygmunt dotarł do podziemnego przejścia