którym niczego nie wiadomo, poza tym, że istnieje. Przepływały przez nią majaki miast; wieżowce i bloki, ludzie i okna, bury, rozmokły śnieg albo też letnie ulice uśpione w kasztanowym cieniu, rzędy pustych aut ukrytych przed upałem. Twarze nakładały się na twarze, widma pociągów przebiegały w opętańczym tempie, pozostawiając tylko łoskot, uderzenie wiatru na twarzy i pod gardłem krótki skurcz tęsknoty. Za nimi wzlatywały wydęte płachty gazet, Jeff Beck unosił gryf gitary z miną zblazowanego demiurga, krótko błysnęły szkła Lennona, na zamazanych ekranach startowały rakiety o smukłości katedralnych wież, bezradnie migały kolorowe, nikomu już nic niemówiące napisy, rozpływające się wraz ze zbliżaniem