utrzymanie siedmiorga dzieci z pensji książęcego urzędnika, w czym dopomaga mu, jak może, dzielna żona. Teraz, kiedy o niej piszę, widzę jej drobną postać, jak sunie w jakimś półkożuszku, z chustką na głowie, przez rozległy, mroczny dziedziniec na tyłach domu, w którym mieszkali. Osłaniając dłonią płomyk lampy, idzie dopilnować wieczornego udoju w oborze, którą urządziła w starych zabudowach po jakimś dawnym folwarku, aby hodować w niej krowy. Część dochodów ze sprzedaży mleka przeznaczała na fundusik, który w końcu uciułała na zagraniczne studia dla swojego ukochanego najmłodszego syna, czyli mojego ojca. Nie wiem, czy babcia doczekała jego dyplomu. Chyba nie. Oboje z