głosu, ześliźnięcia się w bezbarwny i opływowy styl "międzynarodowy", pisania "po translatorsku" (jak można by przełożyć pogardliwy angielski termin translationese) zamiast po polsku czy czesku, skrępowania stylistyczną autocenzurą ("Czy aby to, co piszę, da się przetłumaczyć?"). W wypadku drugim pisarz balansuje bez chwili przerwy na wysoko zawieszonej linie lingwistycznego szalbierstwa, uzurpacji języka, który nigdy nie będzie naprawdę jego językiem ojczystym: i im bardziej zapierają dech w piersiach brawurowe ewolucje, jakie autor na tej linie wykonuje, tym boleśniejszy może być upadek. Akurat Kundera i akurat Brodski są, ma się rozumieć, artystami na tyle znakomitymi, aby tych niebezpieczeństw szczęśliwie uniknąć. Nawet oni jednak