się powoli w osady rozpieszczonych kolonistów, którzy chcą podziwiać te same widoki co alpiniści, ale nie chcą dzielić z nimi wszystkich trudów i "sztuki bezsensownego cierpienia", jak o zimowej odmianie himalaizmu wyraził się kiedyś Alek Lwow, wspinacz i górski publicysta. Na lodowcu klient prowadzony między szczelinami niemal za rękę dzielnie wbija kolce lśniących nowością raków, ale już w namiocie rozgląda się za ciepłą kąpielą, whisky i telewizorem. Szerpowie taszczą do góry setki butli tlenowych, kilometry lin, tony jedzenia, puszki z wymyślnymi frykasami, radiotelefony, kuchnie oraz prowizoryczne sauny dla najbardziej wybrednych, którzy i tak kręcą później nosami, trafiając do wychodka ze słomianej