bał się i podczas spaceru, i potem, splatając palce i robiąc z nich strzemię dla pantofla Izy. Ogrodzenie było jak zasieki: zatrzymywało intruzów na czas dostatecznie długi, by zmasakrować ich kulami.<br>Oboje nie odrywali spojrzeń od pary okien w szczytowej ścianie domu. Wywindował ją wysoko, a potem nie zaprotestował, gdy wbijała mu obcas w bark. Płot był tak naprawdę paskudnym, żądnym krwi ciągiem zaostrzonych włóczni. Zrobiło mu się zimno, gdy Iza, z zadartą aż na biodra spódnicą, balansowała nad tuzinem ostrzy, szukając oparcia dla stopy. Wsparta o któryś z prętów wymacała wreszcie jakąś szczelinę, przełożyła drugą nogę do środka i odważnym