pan Marszałek... - Nikt nie słuchał, przepędzono go. Wychudzone konie, z których plackami schodziła sierść, ciągnęły działo, ich zady drżały bez przerwy, ślepia płonęły sinym, zimnym blaskiem. Samo działo wyglądało jak ruchoma zaspa. Batem z czerwoną kokardką machał podoficer, typ północnego Rosjanina, blada, szeroka twarz, zadarty nos, jasne, ufne oczy wiejskiego wesołka i ładne, drobne dłonie. Nogi miał okręcone konopnym workiem. Nucił dźwięcznym i miękkim, jak na stepie, barytonem "Na pozycji diewuszka proważała bojca". Spojrzał trzeźwo na stojących, zabłysnął wilczymi zębami i nieoczekiwanie rzucił wyjętą zza pazuchy paczkę gatunkowych papierosów "Siewiernaja Palmira", papierosy doleciały, słowa, jakie im towarzyszyły, porwał jazgot motorów i