rozpięliśmy płachtę, aby nie zamakał, linę tuż przed walcem wycieraliśmy watą i własnymi swetrami, aby tylko zmniejszyć nierytmiczność przy jej wypuszczaniu. Wszystko więc szło względnie dobrze. Ale to, co my braliśmy za dobrą monetę, dla Staszka oznaczało najgorsze.<br>Dramatyczność sytuacji polegała na tym, że złącze zaklinowało się. Staszek tkwił w wolnym zwisie - unieruchomiony - a my tymczasem ciesząc się, że tak lekko odbywa się zjazd, opuszczaliśmy wciąż linę. Nie próbuję nawet opisywać, co czuł nasz kolega widząc przepływającą obok niego i powiększającą się z każdą minutą kluczkę liny. Początkowo bał się głośniej odetchnąć, aby właśnie teraz, w tym momencie złącze nie wyskoczyło