kobiece, zlewały się w bełkotliwą wrzawę. "Jeszcze raz, jeszcze raz, niech żyje, żyje nam"...<br>- Wesoło im! - mruknął rudy saksofonista.<br>W pewnej chwili, zataczając się i szeroko, jakby powietrze chwytał, gestykulując, wypadł z baru Kotowicz. Przystanął, rozejrzał się po sali i ruszył ku muzykantom. Głowa jego nie utraciła nic ze swojej wspaniałości. Z włosami rozwianymi nad wysoko sklepionym czołem wydawała się samym natchnieniem.<br>Podniósł rękę:<br>- Chwilę, panowie! Un moment! Ani słowa. Jesteście, panowie, artystami czy nie jesteście?<br>- O tej godzinie, panie dyrektorze? - mruknął skrzypek. Kotowicz groźnie zmarszczył brwi:<br>- Dla artysty nie ma pory, mój panie. Ani słowa! Żądam bezwzględnego posłuszeństwa. Absolutnego posłuszeństwa