jak srebro Mariŕna Labudy, tudzież Martina Huby, którego <orig>slapstickowych</> etiud nie powstydziłby się i Jacques Tati. Ale nie niósł w sobie niczego nowego, żadnych poszukiwań, nic ponad przeciętność i zwykłość. Utonął z kretesem. A przecież byłby prawdziwą ozdobą większości polskich scen. Tych tradycyjnych, "dla ludzi", tych, które otrząsają się ze wstrętem na myśl o ryzyku i eksperymentach, które chlubią się swoim profesjonalizmem, pozwalającym im od lat bawić widzów tymi samymi, zakonserwowanymi, nie odnawianymi chwytami.<br><br>Znamienne: na toruńskie wyspy szczęśliwe potrafiły przyżeglować grupy warszawskich i krakowskich teatrologów. Spali po ośmioro w tanich pokojach, narażali się na upokarzające czekanie do ostatniej chwili, czy