na oślep skrwawione ich sokiem.<br><br>Bąk złośnik huczał basem, jakby straszył kwiaty,<br>Rdzawe guzy na słońcu wygrzewał liść chory,<br>Złachmaniałych pajęczyn skrzyły się wisiory,<br>I szedł tyłem na grzbiecie jakiś żuk kosmaty.<br><br>Duszno było od malin, któreś, szepcząc, rwała,<br>A szept nasz tylko wówczas nacichał w ich woni,<br>Gdym wargami wygarniał z podanej mi dłoni<br>Owoce, przepojone wonią twego ciała.<br><br>I stały się maliny narzędziem pieszczoty<br>Tej pierwszej, tej zdziwionej, która w całym niebie<br>Nie zna innych upojeń, oprócz samej siebie,<br>I chce się wciąż powtarzać dla własnej dziwoty.<br><br>I nie wiem, jak się stało, w którym okamgnieniu,<br>Żeś dotknęła mi