owego miejsca, gdzie dojść musiał. Strach, ten najgorszy, strach ze snów, towarzyszył mu w drodze. Bał się tak, jak ludzie boją się jutrzejszego dnia. Bał się tego, że istnieje, że idzie, że ma coś do spełnienia w niewiadomym. Wokół było duszno i lepko od przymusu. Trafił potem do jakiegoś miasta, wynaturzonego, olbrzymiego, nad którym unosiło się mnóstwo samolotów przedziwnych jak oceaniczne ryby. Jechał tam szybko windą, uciekał, prosił o coś ludzi zgromadzonych na wielkim placu, przyjmował jakieś zaszczyty, płakał strasznie do ostatniej łzy, ścigał kogoś, by go udusić w ciemnym załomie kościoła, chował się długo i bezskutecznie przed jakąś twarzą, której