godziny, ale co najmniej jeszcze sześć... - pomyślał. Wyjął mapę i ukląkłszy, zorientował ją po raz drugi. Górne krawędzie wąwozu widniały jakieś siedemset czy osiemset metrów na wschód, cały czas poruszał się mniej więcej równolegle do jego biegu. W jednym miejscu czarne gąszcze stoku rozdzielała nitkowata, wijąca się przerwa: prawdopodobnie łożysko wyschłego strumienia. Usiłował dojrzeć to miejsce. Klęcząc, w podmuchach wiatru świszczących ponad głową, przeżył chwilę wahania. Jakby nie <page nr=177> wiedząc jeszcze, co zrobi, wstał, mechanicznie schował mapę do kieszeni i zaczął iść pod kątem prostym do kierunku dotychczasowej drogi, zmierzając tym samym ku obrywom wąwozu.<br>Zbliżał się do milczących, poszarpanych skał, jakby