tamtego czasu słowo "dyfteryt" nabrało dla Marty zapachu kwietnia. Kwiecień zaś smaku nieszczęścia... <br>Kiedy Władyś przyjeżdżał, Marta mogła robić, co chciała. Zajęcia jej toczyły się dalej ustalonym trybem, ale luki między nimi wypełniała oszałamiająca swoboda. Dochodziło nawet do tego, że Marta wymykała się - nie zauważona - do koleżanek, wracała z gardłem wyschniętym ze strachu i zastawała tę samą ciszę, tę samą obojętność w swoim pokoju, co i przed wyjściem. <br>Całe życie domu skupiało się wtedy w salonie. Róża grała, śpiewała. Władyś akompaniował jej, słychać było ich głosy - ciepłe, doskonałe zestrojone, pełne treści. Drzwi od salonu pozostawały zamknięte, a gdy Róża stawała w