w Esfahanie zwracaliśmy się: panie profesorze, o tym Conradzie,<br>a tymczasem już dawno opuściliśmy Port Said, wkrótce brzegi zniknęły nam z oczu i płynęliśmy przez zielonkawobłękitne morskie pustkowie, i stałem samotnie przy burcie, a słońce, jakby chcąc mnie oszczędzić, nie kwapiło się do zenitu, a tchnący od wody chłód łagodził wzbierający upał, i wyobrażałem sobie, że stoję na mostku kapitańskim i śledzę szlak, który tym razem prowadzi na wyspy wschodnioazjatyckiego archipelagu, i nigdy przedtem nie byłem jeszcze na statku pierwszym po Bogu,<br>jednakże w dumę wkradał się niepokój: czy podołam, czy załoga uzna moje prawo do zwierzchnictwa, bo oprócz siebie samego