wysokopienne, romantyczne, osiołki zaprzężone do dziwnych, krótkich wozów o kolosalnych kołach, podmiejskie, stare wille-pałace, upozowane na wzgórzach, akwedukty zawsze pojawiające się w oddaleniu od szosy, poprzerywane, czyste w linii. Napatrzywszy się temu światu, przenosiłem spojrzenie do wnętrza auta, na towarzystwo, z którym jechałem. Było włoskie, wybuchało śmiechem co chwila, z czego, pojęcia nie miałem. Eksplodował za lada słówkiem, kryjącym w sobie najpewniej albo aluzję, albo umowną dokuczliwość, jak to w zgranych paczkach: Najstarszy z całej kompanii był Wieśniewicz, barczysty, piękny. Coraz to rzucał jakiś żart, przyjmowany owacyjnie. Wsiadając do wozu byłem przekonany, że moja sąsiadka to Sandra, jego żona. Miała to