że znałem go od podstawówki. Naprawdę nazywał się Leszek Zamszycki i nie pamiętam, a może i nigdy nie wiedziałem, czemu nazywali go dziadkiem. Już w czasach grubo przedlicealnych, kiedy kopał piłkę na boisku, chłopaki wołali "te, Dziadek, podaj!" i on był wtedy jednym z nich, małym ulicznikiem z Narbutta, takim zachrypniętym i trochę spode łba patrzącym proletariackim blondynkiem; dopiero w ogólniaku odkrył w sobie talent Dylana, kupił gitarę, harmonijkę ustną i zaczął się nosić jak hipis.<br>Ojciec - kierowca autobusów - i matka - ekspedientka musieli być przestraszeni niespodziewaną inklinacją do postrzępionych ciuchów i wisiorków oraz tym, że w kłótniach nazywał ich faszystami. Opowiadał