jakąś misją społeczną, gdyż inaczej forma "przyjechał" byłaby bardziej na miejscu); miasteczko leżało nad rzeką, w rzece były ryby i działaczowi przemknęło przez głowę, że dobrze byłoby zjeść coś z "owoców rzeki", coś równie smacznego jak w znajomej tawernie nieopodal Placu św. Piotra. Istotnie naczelnik zaprosił go na obiad, lecz zamiast rybek podano kurę-weterankę, twardą i złośliwą. Dziobał tę kurę melancholijnie myśląc, że kieliszek chłodnej wódeczki dopomógłby w trawieniu, ale naczelnik nieczuły na aluzje zamiast alkoholem bawił go rozmową, powiedzmy sobie szczerze - niskoprocentową i mało pobudzającą. Siedzieli tak męcząc się wzajemnie, gdy nadeszło zaproszenie od przedstawiciela miejscowego duchowieństwa, który również