metrze, wśród wejść, wyjść, korytarzy. Zmylił ślad. Tak mijały tygodnie, miesiące, rok.<br>Nareszcie urlop. Pozwolono mu pojechać do Chin. Znowu kołysał okręt unoszony na muskularnych barach fal jak mówca - na barach rozentuzjazmowanego tłumu. U brzegów Chin zagrodziły mu drogę posępne wieże pancerników, obserwujących brzegi przez długie lunety dział. Ponurym cieniem zamroczyły słoneczny dzień marcowy. Lecz brzegi kąpały się w słońcu i na brzegu zatknięty wysoko nad piramidą stłoczonych gmachów trzepotał jaśniejący sztandar Kuomintangu. Na widok jego P'an rozchmurzył się.<br>Szanghaj spotkał go pożarem, rozpaczliwym biciem w bębny, alkoholem musującego tłumu, lamentem syren, krzykiem i bełkotem. Wykurzeni z mieszkań, oszaleli z przerażenia