na co. Na śmierć, nadzieję, ogień, dymiący ból.<br>Przy warzywniaku, z dala od ludzi, zatrzymał się, skulony, z trudem łapał powietrze i toczył wzrokiem jak zranione zwierzę. Było już jasno. Było już wcześnie, było za późno. Jęki i wołania nie ustawały, niosły się po ulicach niczym dźwięki płaczącego dzwonu. Dzień zapowiadał się słoneczny, ani jednej chmurki, choćby południowej. Nie koniec na tym! Pod drzewami, po drugiej stronie ulicy dostrzegł Rubina z Lwem i Owiewką. Stali w ponurym milczeniu, z rękami w kieszeniach. Nie widzieli Zygmunta. Patrzyli na tłum, na dogasające resztki "Belzekomu", przeciągłym spojrzeniem odprowadzali odjeżdżające karetki. Powinien dać sobie spokój, co