mu się spod stóp, jakby z obrzydzeniem, <br>strącając świętokradcę w dół. Ściana izby zwinęła się, uniosła niby zasłona <br>w theatrum, ukazując łunę ognia płonącego kędyś w dole. To nie był stos, bo <br>stos jest wysoki, lecz grzesznik pojął, że ogień ten czeka na niego. W porównaniu <br>z posępną czerwienią otchłannego żaru smolne szczapy układane przez pomocników <br>katowskich, migotliwe płomienie pląsające w słońcu wydawały się niestraszne, <br>niegodne uwagi. Ogień, ogień... Baptysta już zawisa nad nim. Nic go nie zatrzyma. <br>Nie ma ratunku dla potępionego, nie ma przebaczenia, nie ma rozgrzeszenia... <br>I zdjęty trwogą straszliwą, okropną, nędzny grzesznik woła:<br>- Matko! Miłosierdzia!<br><br><br>Czyjaż obecność